ebu w Amerykach

środa, 30 listopada 2011

Bostoński zwierzyniec

Wydawać by się mogło, że Boston to takie klasyczne, anglikańskie miasto pełne eleganckich budynków i zadbanych ulic. Tak właśnie jest, wysokie biurowce, posągi i kościoły. A jednak w sercu tego poważnego miasta odkryć można radosny zwierzyniec. Każdy spacer po mieście prowadzi mnie do zielonej przestrzeni gdzie zaspokajam swoją potrzebę bliskości z naturą w betonowym lesie. Boston ma taką przestrzeń, wyjątkowo przyjemną z mojej perspektywy. I właśnie na tej przestrzeni żyją sobie żyjątka bardziej lub mniej żywe, rozweselając swoją obecnością spacerowiczów. Boston Common oraz Public Garden to dwa parki sasiadujące ze sobą w samym centrum Bostonu. Oto mieszkańcy tego parku:


Słynna rodzina Mallard, która postanowiła osiedlić się w Boston Public Garden.
Każde dziecko w Massachusetts zna bajkę Make way for the ducklings.






Mieszkańcy parku Public Garden, sympatyczni towarzysze moich spacerów.





Ożywiona wersja pomnika pana Washington’a.



Małomówni tubylcy przyczajeni na Copley Square. 



poniedziałek, 28 listopada 2011

Spotkałam mojego księcia z bajki!

To był piękny, słoneczny dzień. Spacerowałam uliczkami parku Boston Public ciesząc się beztrosko urokami jesieni. Otaczały mnie radosne pokrzykiwania dzieci dochądzące z pobliskiego placu zabaw oraz wesołe ćwierkanie ptaków tańczących między drzewami. Słońce odbijało się złociście w tafli stawu i tuliło swym ciepłem spacerowiczów odpoczywających na ławeczkach wokół. Obeszłam staw wolnym krokiem zatapiając wzrok w zieleni roślin unoszących się na wodzie niczym nenufary z „Nocy i dni”. W pewnym momencie ujrzałam jego. Siedział zamyślony nad brzegiem stawu, niczym niewzruszony, być może nieco smutny. Zamurowało mnie. Tego się nie spodziewałam. W centrum Bostonu, zupełnie nieoczkiwanie, jak uderzenie piorunem, spotkałam wymarzonego księcia z bajki, z tej bajki, której tak często słuchałam do poduszki. Nie mogłam się mylić. Wyglądał dokładnie tak, jak w bajce – był żabą. Wystarczyło jedynie pocałować go by przemienił się w przystojnego mężczyznę z moich snów. Nieśmiało zbliżyłam się i spróbowałam zagadnąć. Milczał. Nie poddałam się, o miłość trzeba walczyć. Zaprosiłam na kawę. Nadal nic. Postanowiłam postawić wszystko na jedną kartę. Pocałowałam delikwenta. Nawet nie drgnął. Pozostał nieczuły na moje zaloty, niczym posąg z kamienia. Cóż mogłam zrobić, nie da się kogoś zmusić do miłości. Usiadłam zamyślona obok niego i zrobiłam zdjęcie na pamiątkę tego spotkania. A później ruszyłam dalej przed siebie pełna nadziei, że to nie ostatni książkę z bajki w moim życiu. 



sobota, 26 listopada 2011

W Wenezueli istnieją tylko dwie pory roku: lato i zima, a tak dokładniej: pora deszczowa i pora bezdeszczowa. Zima trwa od sierpnia do marca i charakteryzuje się tym, że dni i noce są „chłodniejsze” od tych letnich: za dnia temperatury wynoszą TYLKO 30/32C natomiast w nocy SPADAJĄ do (o zgrozo!) 24C! Ponadto prawie każdego dnia w którymś momencie pada deszcz, a nawet bywają burze, takie jak u nas w Polsce, z grzmotami, błyskawicami i tęczą po deszczu. No może z tą różnicą, że to co Wenezuelczycy nazywają „silnym deszcze” ja nazwałabym naszym polskim „kapuśniaczkiem”. W lato natomiast (kwiecień – lipiec) temperatury sięgają zazwyczaj 40C i nie ma szansy by spadła choć kropla wody z nieba bo i chmur się nie spotka często.

Wstęp o porach roku w Wenezueli był konieczny, aby oddać w pełni znaczenie mojej radości z przeżywania kilku tygodniu pięknej polskiej jesieni w Bostonie. Nową Anglię i Polskę łączy różnorodność pór roku z racji podobnego położenia geograficznego względem równika. Bostończycy wiedzą co to jest trzydziesto-stopniowy upał w lipcu oraz zaspy śnieżne w styczniu. A co za tym idzie, znają też wiosenne przebudzenie i jesienne dywany z liści. Co prawda nie mają „babiego lata”, no ale nie można przecież wymagać wszystkiego. Zatem stęskniona za polską jesienią mogłam cieszyć się jej namiastką spacerując po miastach Nowej Anglii na przełomie września i października. Jeszcze nie wszystkie drzewa się zaczerwieniły, jeszcze nie wszystkie liście opadły, ale już czuć było w powietrzu jesień. Kolorowe dywany z liści skąpane w ostatnich promieniach letniego słońca i gałęzie targane pierwszymi powiewami jesiennego wiatru do złudzenia przypominały mi miński park w październikowej aurze. Chłonęłam każdy moment świadoma, że są to chwile, które musze zapamiętać na długo. Kto wie kiedy spędzę kolejną jesień w Polsce?





sobota, 19 listopada 2011

Wypad do Imperium

Przydarzyła mi się podróż na północny kontynent amerykański do kraju, który „południowcy” pieszczotliwie nazywają „imperium”. O dziwo pokonanie trasy Maturin – Boston zajmuje więcej ilość czasu niż odcinek Warszawa – Maturin. Niezawodnie podróż w obie strony przysporzyła mi wielu atrakcji. Tak jest ciekawiej.

Startowałam z Maturin o 7 rano. O 6:25 lotnisko jeszcze było zamknięte. Przecież nikomu nigdzie się nie spieszy. Do samolotu dreptałam przez pół płyty lotniska – nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jestem tą gwiazdą filmową z reklamy lakieru do włosów: promienie wschodzącego słońca na twarzy, wiatr we włosach i wysokie schodki do drzwi samolotu. Oddychałam pełną piersią czując rozkoszny dreszczyk przed kolejną podróżą.  Ten moment tuż przed startem mnie fascynuje, niby taki sam, ale za każdym razem inny. W pełni świadomie wkroczyłam w chmury, ale jak tylko maszyna ustabilizowała wysokość odpłynęłam na łódce ze snu – efekt kolejnego pakowania aż do ostatniej chwili. Znowu byłam w powietrzu!


W Caracas musiałam odebrać mój bagaż i przespacerować się dłuuuugim korytarzem na lotnisko międzynarodowe, które przywitało mnie pustkami. Czyżby nikt nie podróżował za granicę o 8 rano? Ledwie zdążyłam wypełnić kartę emigracyjną, a już mnie poproszono do okienka odprawy. Skośnooki Wenezuelczyk nie ufał moim zdolnościom językowym i uparcie mówił do mnie po angielsku. Za to był miły i znalazł dla mnie miejsca przy oknie. Pustki panowały również przy okienkach imigracyjnych. Dłużej trwało przebycie slalomu przygotowanego na tłumy niż czas oczekiwania na podejście do okienka. Wykorzystałam okazję i zapytałam jedną z mniej zajętych pań oficer o dozwolony czas pobytu na terenie Wenezueli. Przerwałam jej malowanie kilometrowych paznokci, a mogłaby w międzyczasie poczytać dla rozrywki prawo celne, ponieważ aby odpowiedzieć na moje pytanie musiała zapytać starszego kolegę. Oboje jednak potwierdzili rezultaty moich wcześniejszych poszukiwań: mogę spędzić 90 dni na terenie Wenezueli i liczba ta zeruje się w momencie każdego kolejnego przekroczenia granicy. Po wywiadzie obeszłam przestrzeń bezcłową wzdłuż i wszerz, ale pocztówki nie znalazłam ani jednej. Zaskoczyła mnie też jedna z tamtejszych pracownic, która siedziała sobie przy stole w przestrzeni restauracyjnej i beztrosko liczyła pięniądze. Na oko miała przy sobie kilkanaście tysięcy boliwarów (waluta porównywalna do polskiej złotówki*). Nie, nie chciała pożyczyć, ale też nie przejmowała się zagęszczeniem pasażerów wokół niej. Wreszcie czekając na lot do Miami miałam szczęście przejść przez ekspresową odprawę i błyskawiczne wejście na pokład ponieważ ot przypadkowo moja karta pokładowa, podobnie jak karty piętnastu innych „wybrańców” z tego gigantycznego lotu, miała magiczny znaczek. Ten znaczek zaprowadził mnie do oddzielnego pomieszczenia gdzie pani o kamiennej twarzy, w gumowych rękawiczkach, wytarła papierkiem mankiety mojej bluzy, nogawki spodni i suwak torby, po czym włożyła papierek do magicznej maszyny wydającej dziwne dźwięki. „Kamienna twarz” nie była skłonna opowiedzieć mi dlaczego właśnie mnie i pod jakim względem sprawdzają. Wycisnęłam jedynie informację, że jest to profilaktyka przeciw przemytowi narkotyków. Uf, powiało grozą.

Przesiadka w Miami tylko z pozoru wydawała się stresująca. Enigmatyczne polecenie odebrania bagażu i ponownego złożenia go na taśmie w innym miejscu okazało się niegroźne. Na każdym rogu stał pracownik linii lotniczych i kierował we właściwym kierunku. Wokół słyszałam przede wszystkim język hiszpański, więc nie miałam poczucia zmiany kraju. Dopiero wypasiony pociąg na dachu lotniska, który służy do zmiany terminali przypomniał mi, że to już nie Wenezuela. Przeprawa imigracyjna stała się drobnostką w porównaniu z przejęciem jakie mi towarzyszyło gdy wylądowałam w Wenezueli.

Do Bostonu dotarłam z godzinnym opóźnieniem, niewiele przed północą. Na szczęście moi uroczy gospodarze czekali na mnie cierpliwie. Chwilę potrwało odebranie walizeczki, po raz trzeci tego dnia. Z perspektywy kilku miesięcy podróż na cztery tygodnie do Imperium to prawie jak wypad na weekend, zatem i bagaż wyglądał niepozornie. Mimo póxnej pory rozkojarzyłam się błogo w drodze do mojego tamtejszego "domu", obserwując zmieniające się znajome krajobrazy. Aż trudno uwierzyć, że nie odwiedzałam tamtych okolic przez prawie trzy lata. Najwyższa pora odkurzyć pozytywne emocje związane z Nową Anglią. 

piątek, 18 listopada 2011

Pazdziernik

Pazdziernik to piekny miesiac. Lubie pozwolic sobie na jeden pazdziernikowy dzien w calkowitym zawieszeniu i odcieciu od swiata. W tym roku zaszalalam i pozwolilam sobie na caly miesiac odciecia. Bylo warto. Pelna wrazen powracam, aby opowiedziec co sie dzialo.