ebu w Amerykach

sobota, 19 listopada 2011

Wypad do Imperium

Przydarzyła mi się podróż na północny kontynent amerykański do kraju, który „południowcy” pieszczotliwie nazywają „imperium”. O dziwo pokonanie trasy Maturin – Boston zajmuje więcej ilość czasu niż odcinek Warszawa – Maturin. Niezawodnie podróż w obie strony przysporzyła mi wielu atrakcji. Tak jest ciekawiej.

Startowałam z Maturin o 7 rano. O 6:25 lotnisko jeszcze było zamknięte. Przecież nikomu nigdzie się nie spieszy. Do samolotu dreptałam przez pół płyty lotniska – nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jestem tą gwiazdą filmową z reklamy lakieru do włosów: promienie wschodzącego słońca na twarzy, wiatr we włosach i wysokie schodki do drzwi samolotu. Oddychałam pełną piersią czując rozkoszny dreszczyk przed kolejną podróżą.  Ten moment tuż przed startem mnie fascynuje, niby taki sam, ale za każdym razem inny. W pełni świadomie wkroczyłam w chmury, ale jak tylko maszyna ustabilizowała wysokość odpłynęłam na łódce ze snu – efekt kolejnego pakowania aż do ostatniej chwili. Znowu byłam w powietrzu!


W Caracas musiałam odebrać mój bagaż i przespacerować się dłuuuugim korytarzem na lotnisko międzynarodowe, które przywitało mnie pustkami. Czyżby nikt nie podróżował za granicę o 8 rano? Ledwie zdążyłam wypełnić kartę emigracyjną, a już mnie poproszono do okienka odprawy. Skośnooki Wenezuelczyk nie ufał moim zdolnościom językowym i uparcie mówił do mnie po angielsku. Za to był miły i znalazł dla mnie miejsca przy oknie. Pustki panowały również przy okienkach imigracyjnych. Dłużej trwało przebycie slalomu przygotowanego na tłumy niż czas oczekiwania na podejście do okienka. Wykorzystałam okazję i zapytałam jedną z mniej zajętych pań oficer o dozwolony czas pobytu na terenie Wenezueli. Przerwałam jej malowanie kilometrowych paznokci, a mogłaby w międzyczasie poczytać dla rozrywki prawo celne, ponieważ aby odpowiedzieć na moje pytanie musiała zapytać starszego kolegę. Oboje jednak potwierdzili rezultaty moich wcześniejszych poszukiwań: mogę spędzić 90 dni na terenie Wenezueli i liczba ta zeruje się w momencie każdego kolejnego przekroczenia granicy. Po wywiadzie obeszłam przestrzeń bezcłową wzdłuż i wszerz, ale pocztówki nie znalazłam ani jednej. Zaskoczyła mnie też jedna z tamtejszych pracownic, która siedziała sobie przy stole w przestrzeni restauracyjnej i beztrosko liczyła pięniądze. Na oko miała przy sobie kilkanaście tysięcy boliwarów (waluta porównywalna do polskiej złotówki*). Nie, nie chciała pożyczyć, ale też nie przejmowała się zagęszczeniem pasażerów wokół niej. Wreszcie czekając na lot do Miami miałam szczęście przejść przez ekspresową odprawę i błyskawiczne wejście na pokład ponieważ ot przypadkowo moja karta pokładowa, podobnie jak karty piętnastu innych „wybrańców” z tego gigantycznego lotu, miała magiczny znaczek. Ten znaczek zaprowadził mnie do oddzielnego pomieszczenia gdzie pani o kamiennej twarzy, w gumowych rękawiczkach, wytarła papierkiem mankiety mojej bluzy, nogawki spodni i suwak torby, po czym włożyła papierek do magicznej maszyny wydającej dziwne dźwięki. „Kamienna twarz” nie była skłonna opowiedzieć mi dlaczego właśnie mnie i pod jakim względem sprawdzają. Wycisnęłam jedynie informację, że jest to profilaktyka przeciw przemytowi narkotyków. Uf, powiało grozą.

Przesiadka w Miami tylko z pozoru wydawała się stresująca. Enigmatyczne polecenie odebrania bagażu i ponownego złożenia go na taśmie w innym miejscu okazało się niegroźne. Na każdym rogu stał pracownik linii lotniczych i kierował we właściwym kierunku. Wokół słyszałam przede wszystkim język hiszpański, więc nie miałam poczucia zmiany kraju. Dopiero wypasiony pociąg na dachu lotniska, który służy do zmiany terminali przypomniał mi, że to już nie Wenezuela. Przeprawa imigracyjna stała się drobnostką w porównaniu z przejęciem jakie mi towarzyszyło gdy wylądowałam w Wenezueli.

Do Bostonu dotarłam z godzinnym opóźnieniem, niewiele przed północą. Na szczęście moi uroczy gospodarze czekali na mnie cierpliwie. Chwilę potrwało odebranie walizeczki, po raz trzeci tego dnia. Z perspektywy kilku miesięcy podróż na cztery tygodnie do Imperium to prawie jak wypad na weekend, zatem i bagaż wyglądał niepozornie. Mimo póxnej pory rozkojarzyłam się błogo w drodze do mojego tamtejszego "domu", obserwując zmieniające się znajome krajobrazy. Aż trudno uwierzyć, że nie odwiedzałam tamtych okolic przez prawie trzy lata. Najwyższa pora odkurzyć pozytywne emocje związane z Nową Anglią. 

Komentarze (0):

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna