ebu w Amerykach

poniedziałek, 5 marca 2012

Grudniowe upominki z nadzieniem

Dwukrotnie, w okresie przedświątecznym, uczestniczyłam w przygotowaniach tradycyjnej wenezuelskiej potrawy – „hallacas” (czyt. ajakas). To taki odpowiednik naszych polskich pierogów z kapustą i grzybami oraz uszek. Jednak w tym przypadku misterium przyrządzania trwa cały dzień (i nierzadko całą noc) i angażuje całą rodzinę. Poniższy opis bynajmniej nie jest przepisem tymbardziej biorąc pod uwagę mój talent kulinarny. Aczkolwiek są świadkowie i fotograficzne dowody na to, że spędziłam znaczną ilość czasu w ostatnich przedgwiazdkowych dniach w kuchni na przygotowywaniu „hallacas”. Ot zafascynował mnie ten długotrwały proces i uważam, że nie może umknąć moim wspomnieniom.

Pierwszym krokiem jest przygotowanie „opakowania” czyli liści drzewa bananowego. Należy je starannie umyć i pociąć na odpowiedniej wielkości kawałki.

Już na wstępie okazuje się, że przygotowanie „hallacas” w Polsce jest prawie niemożliwe. Gdzie znajdę liście drzewa bananowego? Chybaże zakradnę się nocą z siekierą do ogrodu botanicznego, czego nie zamierzam czynić.

Kolejny etap przygotowań to staranne pokrojenie w kawałeczki wszystkich składników „wypełnienia”. Wachlarz możliwości jest tak szeroki i tak długi jak cała Wenezuela. Podstawowym składnikiem wypełnienia jest mięso: może być wołowe, wieprzowe, bycze, drobiowe, a najlepiej wszystkie rodzaje razem. Słyszałam o wersji wegetariańskiej, ale to taki nowoczesny wynalazek w stylu „wegetariańskie pierogi z mięsem”. Zatem mamy już mięso, ugotowane i pokrojone w kawałeczki. Kolejne niezbędne składniki to papryka, oliwki i rodzynki. Dość ciekawe połączenie, ale ponoć nadaje wyjątkowy świąteczny smak. Fascynujące jak „świąteczny smak” zmienia się w zależności od szerokości geograficznej. Dalsza kombinacja składników zależy już od fantazji każdej pani domu i tradycji w danej rodzinie. Dla mnie wyjątowo smaczna okazała się wersja z gotowanym jajkiem i ziemniakami. Podczas gdy rzesza pomocników sieka składniki, pani domu przygotowuje masę z mąki kukurydzianej i innych magicznych dodatków.


Nawet nie próbowałam wnikać w sztukę tego procesu. Czekałam spokojnie na moment „pakowania”, który jest najciekawszym etapem przygotowań.

Wypełnianie i zawijanie „hallacas” odbywa się taśmowo, a każdy członek rodziny ma swoje stanowisko w zależności od preferencji i talentu. Pierwsze stanowisko, wymagające znajomości tajników to rozprowadzanie kukurydzianego ciasta w kształt okrągłego placka na liściu bananowym. Następnie liść z plackiem przechodzi przez kolejne „punkty” dodawania składników wypełnienia: mieszanina mięs, oliwki, rodzynki, papryka, ziemniaki, jajka i inne. Są to stanowiska obsługiwane przez najmłodszych członków rodziny. Poziom trudności wzrasta przy złożeniu placka razem z liściem w kwadratowy pakunek. To już zadanie dla doświadczonych, najczęściej babci i cioć. Na zakończenie zielony prostokącik należy owinąć sznurkiem, aby się nie rozpadł podczas gotowania. Idea analogiczna do zawijania polskich gołąbków. To stanowisko obstawia jeden z wujków – ponoć specjalizuje się w wiązaniu supełków. Jest też specjalistą od próbowania wywaru mięsnego. Dziadek natomiast jest odpowiedzialny za „wysychające kieliszki”.  


I tak oto w proces przygotowań przedświątecznych zaangażowana jest cała rodzina. Wszystko to przy głośnej muzyce latynoskiej oraz zakrapiane dużą ilością rumu w wersji męskiej – z lodem, lub w wersji damskiej – z mlekiem w postaci likieru „Ponche Crema”. Nikomu tutaj okres przedświąteczny nie kojarzy się negatywnie. To się dopiero nazywa radosna, rodzinna atmosfera. 


środa, 28 grudnia 2011

Wenezuelski grudzień

Ja rozumiem, że trudno wyobrazić sobie Boże Narodzenie bez śniegu. Ale Boże Narodzenie z temperaturą 30°C to już naprawdę przesada. Wenezuelski grudzień to miesiąc gorący i szalony nie tylko ze względu na przedświąteczną gorączkę, ale również ze względu na temperatury i ogólne zamieszanie wakacyjne. A ja w samym epicentrum odkrywam co to znaczy „grudzień w Wenezueli”.

Od 15 grudnia 70% Wenezuelczyków jest już na wakacjach. Nie pracują urzędy, szkoły, uniwersytety, poczta ani żadne inne publiczne instytucje. Łatwiej powiedzieć, że pracują głównie centra handlowe, transport, który dowozi ludzi do tych centrów oraz banki, które wypłacają ogromną kasę zakupowiczom. Wakacje potrwają mniej więcej do 10 stycznia i nie ma takiej siły, która zagoniłaby Wenezuelczyków do pracy wcześniej. Żyć nie umierać.

Nie dość, że mają tutaj prawie miesiąc wakacji świątecznych, to na dodatek dostają mnóstwo kasy na grudniowe zakupy. Przyzwyczaiłam się już do tego, że w każdym miesiącu są dwa momenty kiedy na parkingu wokół centrum nie można znaleźć wolnego miejsca do zaparkowania. Każdy 15 i 30 dzień miesiąca to dni wypłaty. Znaczna część Wenezuelczyków rusza wtedy spiesznie do sklepów, by wydać zarobione pieniądze. Grudzień jest jednak wyjątkowy. Każdego dnia coraz więszke tłumy bombardują centra handlowe. Nie ma co się dziwić, każdemu Wenezuelczykowi prawnie przysługuje poczwórna pensja miesięczna plus dodatki przedświąteczne. Z taką sumką można iść na zakupy.

A zakupy są konieczne nie tylko ze względu na prezenty. Otóż 24 i 31 grudnia to dni premierowe. Po pierwsze nie można pojawić sie w oba dni w tym samym stroju, a poza tym ubranie powininno być nówka sztuka nieśmigane. Zatem niezależnie od płci, każdy Wenezuelczyk poluje przez cały grudzień na nowe ciuchy, aby móc w nich wystąpić po raz pierwszy w te dwa ważne dni.

 No i najważniejsze, grudzień to nieopisanie rodzinny miesiąc. W Polsce również spędzamy święta z rodziną. „Święta” czyli dwa i pół dnia licząc od Wigilii. Tutaj rodzina zjeżdża się do jednego miasta w połowie grudnia i zostaje do pierwszych dni stycznia. Spędzają ze sobą prawie trzy tygodnie, całe dnie i całe noce świętując, grilując, trunkując i bawiąc się. Wcale się nie męczą sobą. To jest dopiero duch rodzinny świąt. 

sobota, 3 grudnia 2011

Latinoamérica

Serce rośnie w podziwie niewzruszonej tożsamości kulturowej, świadome powagi dzięjących się wydarzeń. Link do utworu, który dla mnie symbolizuje jedność pomimo różnic oraz harmonię pomimo kontrastu. Portorykański zespół Calle 13, tworzący mieszankę muzyki alternatywnej, hip-hopu i reggaeton, oraz Młodzieżowa Orkiestra im. Simona Bolivara z Wenezueli poda batutą Gustava Dudamela razem wykonują utwór "Latinoamérica".

Tłumaczenie refrenu:

Nie możesz kupić wiatru,
nie możesz kupić słońca,
nie możesz kupić deszczu,
nie możesz kupić gorąca.

Nie możesz kupić chmur,
nie możesz kupić kolorów,
nie możesz kupić mojej radości,
nie możesz kupić mojego bólu.

Być w centrum wydarzeń historycznych

Niepowtarzalne uczucie, podobnie jak niepowtarzalny moment. Jestem w kraju, gdzie trwa właśnie wydarzenie historyczne, które wypłynie znacząco na dynamikę relacji pomiędzy politycznymi i gospodarczymi mocarzami świata. Dokladnie w tym momencie, gdy ja podekscytowana piszę tę notkę, powstaje Wspólnota Krajów Ameryki Łacińskiej i Karaibów. Nie jestem obywatelką żadnego z tych krajów, nie zdążyłam jeszcze rozwinąć w sobie tożsamości kulturowej tego regionu, a mimo to, sam fakt bycia w tym miejscu i wieloletnia sympatia do tego kontynentu, sprawiają, że krew szybciej płynie, serce mocniej bije, na twarzy pojawiają się rumieńce i rozpiera mnie potrzeba dzielenia się tymi nowinami. W tym momencie tworzy się historia! A ja jestem dumnym świadkiem tego wydarzenia. Czuję jakbym przebywała teraz w trzech Amerykach na raz. Prawie cała przestrzeń geograficzna kontynentu amerykańskiego (tudzież dwóch kontynentów, zależy od punktu widzenia) jednoczy się. „Prawie” ponieważ dwa kraje nie zostały zaproszone na szczyt: USA i Kanada. Szok!

Prezydenci trzydziestu trzech krajów Ameryki Łacińskiej i Karaibów, zebrani w Caracas, tworzą właśnie fundamenty Wspólnoty CELAC. Zjawiskiem jest sam fakt, że prezydenci wszystkich (z wyjątkiem USA i Kanady) krajów Ameryki Północnej, Centralneji Południowej spotkali się w tym samym miejscu, w tym samym czasie, w tym samym celu. Dobieram słowa świadomie. Mimo pozornej potęgi, Stany Zjednoczone to tylko JEDEN z krajów kontynentu amerykańskiego, a jego obywatele to „Amerykanie” tak samo jak obywatele Wenezueli czy Kuby.

Dokumenty zostały podpisane. Czuję przez skórę, że jest to historyczny moment, o którym uczyć się będą moje dzieci i wnuki, niezależnie od ich drugiej narodowości. Wsłuchuję się więc w wypowiedzi prezydentów i premierów, obserwuję zafascynowana obrady emitowane na żywo przez wszystkie stacje telewizyjne i radiowe, uczę się twarzy i nazwisk szefów krajów, którzy świadomie i zdecydowanie stawiają wspólnie krok ku przyszłości. Uczucie nie do opisania.

Jednocześnie nadziwić się nie mogę sile manipulacji, której poddają się media europejskie i światowe utrzymując szczyt Ameryki Łacińskiej i Karaibów w cieniu rozgrywek na scenie Unii Europejskiej. „W cieniu” to mało powiedziane. Mój Tata jest osobą, która niemalże zawsze wie co się dzieje na świecie. Tym razem to ja zaskoczyłam go nowym wydarzeniem, o którym jeszcze nie mówi się w polskiej telewizji. A przecież tutaj tworzy się historia! Jednoczy się cały kontynent (lub prawie dwa, zależy od punktu widzenia). Nawet prezydent Chin wyraził już swoje poparci e wobec stworzenia wspólnoty łacińskiej.

Dumna, że właśnie w tym momencie przebywam na ziemi boliwariańskiej, wdychając powiew zmieniającej się historii; w poczuciu odpowiedzialności za dialog polsko-wenezuelski (choćby na moją prywatną skalę), radośnie informuję, że w tych dniach w Caracas prezydenci wszystkich (z wyjątkiem USA i Kanady) krajów kontynentu amerykańskego tworzą Wspólnotę Krajów Ameryki Łacińskiej i Karaibów.

CELAC
Comunidad de Estados de America Latina y el Caribe

środa, 30 listopada 2011

Bostoński zwierzyniec

Wydawać by się mogło, że Boston to takie klasyczne, anglikańskie miasto pełne eleganckich budynków i zadbanych ulic. Tak właśnie jest, wysokie biurowce, posągi i kościoły. A jednak w sercu tego poważnego miasta odkryć można radosny zwierzyniec. Każdy spacer po mieście prowadzi mnie do zielonej przestrzeni gdzie zaspokajam swoją potrzebę bliskości z naturą w betonowym lesie. Boston ma taką przestrzeń, wyjątkowo przyjemną z mojej perspektywy. I właśnie na tej przestrzeni żyją sobie żyjątka bardziej lub mniej żywe, rozweselając swoją obecnością spacerowiczów. Boston Common oraz Public Garden to dwa parki sasiadujące ze sobą w samym centrum Bostonu. Oto mieszkańcy tego parku:


Słynna rodzina Mallard, która postanowiła osiedlić się w Boston Public Garden.
Każde dziecko w Massachusetts zna bajkę Make way for the ducklings.






Mieszkańcy parku Public Garden, sympatyczni towarzysze moich spacerów.





Ożywiona wersja pomnika pana Washington’a.



Małomówni tubylcy przyczajeni na Copley Square. 



poniedziałek, 28 listopada 2011

Spotkałam mojego księcia z bajki!

To był piękny, słoneczny dzień. Spacerowałam uliczkami parku Boston Public ciesząc się beztrosko urokami jesieni. Otaczały mnie radosne pokrzykiwania dzieci dochądzące z pobliskiego placu zabaw oraz wesołe ćwierkanie ptaków tańczących między drzewami. Słońce odbijało się złociście w tafli stawu i tuliło swym ciepłem spacerowiczów odpoczywających na ławeczkach wokół. Obeszłam staw wolnym krokiem zatapiając wzrok w zieleni roślin unoszących się na wodzie niczym nenufary z „Nocy i dni”. W pewnym momencie ujrzałam jego. Siedział zamyślony nad brzegiem stawu, niczym niewzruszony, być może nieco smutny. Zamurowało mnie. Tego się nie spodziewałam. W centrum Bostonu, zupełnie nieoczkiwanie, jak uderzenie piorunem, spotkałam wymarzonego księcia z bajki, z tej bajki, której tak często słuchałam do poduszki. Nie mogłam się mylić. Wyglądał dokładnie tak, jak w bajce – był żabą. Wystarczyło jedynie pocałować go by przemienił się w przystojnego mężczyznę z moich snów. Nieśmiało zbliżyłam się i spróbowałam zagadnąć. Milczał. Nie poddałam się, o miłość trzeba walczyć. Zaprosiłam na kawę. Nadal nic. Postanowiłam postawić wszystko na jedną kartę. Pocałowałam delikwenta. Nawet nie drgnął. Pozostał nieczuły na moje zaloty, niczym posąg z kamienia. Cóż mogłam zrobić, nie da się kogoś zmusić do miłości. Usiadłam zamyślona obok niego i zrobiłam zdjęcie na pamiątkę tego spotkania. A później ruszyłam dalej przed siebie pełna nadziei, że to nie ostatni książkę z bajki w moim życiu. 



sobota, 26 listopada 2011

W Wenezueli istnieją tylko dwie pory roku: lato i zima, a tak dokładniej: pora deszczowa i pora bezdeszczowa. Zima trwa od sierpnia do marca i charakteryzuje się tym, że dni i noce są „chłodniejsze” od tych letnich: za dnia temperatury wynoszą TYLKO 30/32C natomiast w nocy SPADAJĄ do (o zgrozo!) 24C! Ponadto prawie każdego dnia w którymś momencie pada deszcz, a nawet bywają burze, takie jak u nas w Polsce, z grzmotami, błyskawicami i tęczą po deszczu. No może z tą różnicą, że to co Wenezuelczycy nazywają „silnym deszcze” ja nazwałabym naszym polskim „kapuśniaczkiem”. W lato natomiast (kwiecień – lipiec) temperatury sięgają zazwyczaj 40C i nie ma szansy by spadła choć kropla wody z nieba bo i chmur się nie spotka często.

Wstęp o porach roku w Wenezueli był konieczny, aby oddać w pełni znaczenie mojej radości z przeżywania kilku tygodniu pięknej polskiej jesieni w Bostonie. Nową Anglię i Polskę łączy różnorodność pór roku z racji podobnego położenia geograficznego względem równika. Bostończycy wiedzą co to jest trzydziesto-stopniowy upał w lipcu oraz zaspy śnieżne w styczniu. A co za tym idzie, znają też wiosenne przebudzenie i jesienne dywany z liści. Co prawda nie mają „babiego lata”, no ale nie można przecież wymagać wszystkiego. Zatem stęskniona za polską jesienią mogłam cieszyć się jej namiastką spacerując po miastach Nowej Anglii na przełomie września i października. Jeszcze nie wszystkie drzewa się zaczerwieniły, jeszcze nie wszystkie liście opadły, ale już czuć było w powietrzu jesień. Kolorowe dywany z liści skąpane w ostatnich promieniach letniego słońca i gałęzie targane pierwszymi powiewami jesiennego wiatru do złudzenia przypominały mi miński park w październikowej aurze. Chłonęłam każdy moment świadoma, że są to chwile, które musze zapamiętać na długo. Kto wie kiedy spędzę kolejną jesień w Polsce?